Źródło: materiał własny
Dawno, dawno temu... Moje pierwsze przygody
Jakieś 25 lat temu(tak +/-, dokładnie nie pamiętam) spotkałem człowieka, któremu zawdzięczam to, że zacząłem się zagłębiać w temat survivalu. Było to w lesie koło wsi Grzybowo przy jeziorze Babiniec. Byłem tam z pod namiotami z ekipą z pracy moich rodziców. Któregoś dnia pod obóz przyszedł starszy ode mnie chłopak(18-20 lat) ubrany w wojskowe ciuchy, z nożem przy pasku i z plecakiem. Zapytał starszyzny naszego obozu czy może się rozbić niedaleko nas. Oczywiście wyrażono na to zgodę.
My, kilku małolatów byliśmy zafascynowani facetem, który przyszedł z lasu z niewielkim plecakiem, za namiot miał pałatkę wojskową i gotował jedzenie znalezione wcześniej w lesie, na ognisku zrobionym w dziurze w ziemi obłożonej czterema kamieniami. Trochę z nim pogadaliśmy i poszliśmy spać z nadzieją, że rano znowu sobie z gościem porozmawiamy. Niestety rano już go nie było.
Od tamtej pory zostałem miłośnikiem survivalu i starałem się powiększać swoją wiedzę na jego temat, która notabene przydawała się w życiu, na różnych wyjazdach, w czasie służby na granicy, czy nawet w obecnej pracy.
Oczywiście nie obyło się bez pomyłek. Pomimo posiadanej wiedzy w czasie jednego z wypadów zrobiłem serie błędów.
Parę lat po spotkaniu z nieznajomym survivalowcem rozmawiając z moim serdecznym ziomkiem, tradycyjnie jak to u nas bywa, wyskoczył nam spontaniczny pomysł, że bierzemy szpej i idziemy do granicy z Federacją Rosyjską na Mierzei Wiślanej.
Tak jak staliśmy zabraliśmy plecaki i poszliśmy. Najpierw wyjechaliśmy z Gdańska komunikacją miejską, a później na autonogach w wyznaczonym kierunku. Po 23 doszliśmy do Wisły ale niestety prom już nie pływał a przeprawa wpław w tym miejscu i o tej godzinie byłaby idiotyzmem.
Zamiast rozbić gdzieś obóz i przeczekać do rana poszliśmy do baru gdzie jedyne co było to piwo. Tak więc wypiliśmy po 2-3 piwka. Tubylcy patrzyli na nas nieufnie ale kiedy powiedzieliśmy, że spóźniliśmy się na prom to jeden średnio nawalony rybak powiedział, że za dwa piwka nas przeprawi na drugi brzeg. Oczywiście on nawalony, my podchmieleni podjęliśmy wyzwanie. Wskoczyliśmy na dość dużych rozmiarów kuter rybacki i popłynęliśmy w stronę Mikoszewa. W połowie rzeki rybak powiedział, że podpłynie tylko blisko brzegu i musimy się desantować bo tam nie ma gdzie przybić. Oczywiście podchmieleni i "kuloodporni" desantowaliśmy się na brzeg bo przecież nie można się wycofać! Dobrze, że w tych ciemnościach nikt sobie niczego nie złamał i/lub do wody nie wpadł. Będąc pod wpływem adrenaliny nawet nie wpadliśmy na pomysł żeby rozbić obóz i iść spać. Poszliśmy dalej w ciemną noc.
Nad ranem już zmęczeni i głodni doszliśmy do miejscowości Kąty Rybackie. Tu zakupiliśmy wodę i parówki. Parówki wyglądały średnio ale byliśmy głodni i zmęczeni, a nie chciało nam się szukać żarcia w lesie. Zjedliśmy część parówek na surowo, zostawiając ich część na później i poszliśmy trochę wypocząć na plażę. Ulokowaliśmy się na plaży i zasnęliśmy. Po 2-3 godzinach obudziliśmy się z poparzeniami słonecznymi ale ubraliśmy się, zjedliśmy pozostałe parówki(oczywiście bez gotowania) i pomimo moich spuchniętych nóg poszliśmy dalej. Wieczorem dotarliśmy do Krynicy Morskiej z objawami lekkiego zatrucia pokarmowego i odwodnienia. Niestety wszystkie apteki w rejonie były już zamknięte i byliśmy zmuszeni zadzwonić po wsparcie w celu powrotu do domu.
Dlaczego opisuję te dwie historie?
Dlatego, że właśnie te dwie historie wyryły szczególny ślad w moim życiu.
W pierwszym przypadku spotkałem się z survivalem, natomiast w drugim przypadku dowiedziałem się, że od głupoty do tragedii jest bardzo niewielka granica.
Zignorowaliśmy wszystkie zasady i olaliśmy całą wiedzę jaką posiadaliśmy na temat odwodnienia, poparzenia słonecznego, wypoczynku itd. nawet idiotycznie zaryzykowaliśmy skokiem z kutra w czarną nieznaną otchłań. Co z tego przyszło? A no nic pozytywnego. Nie dotarliśmy do zamierzonego celu.
Cóż... Grunt to się uczyć na błędach. Ludzie mądrzy się uczą na cudzych, ale my do nich nie należeliśmy. Najważniejsze, że przemyśleliśmy sytuację, wzięliśmy naukę na przyszłość, pochyliliśmy grzbiety i z pokorą możemy iść dalej.
Teraz nie mam za wiele czasu na wędrówki dalekie i bliskie. Przed moim hobby jest rodzina i praca a piszę na stronie tylko w wolnych chwilach i nie po to żeby strugać fachowca bo za takiego się nie uważam. Znam większych fachowców od survivalu ode mnie. Jak mam trochę czasu w weekend to staram się pokazać mojej pięcioletniej córce jak wygląda życie. Mam misje żeby uświadomić dzieciakowi, że mleko nie jest z kartonu, a chleb nie bierze się ze sklepu. Chcę pokazać, że można spędzać miło czas bez tableta, komputera i sterty zabawek. Jeździmy w góry, do lasu gdzie rozpoznajemy i jemy różne rośliny, chodzimy na grzyby, strzelamy z ASG(tak wiem, podobno za mała) itd.
Ja się cieszę, że mam kompana, a córka się cieszy, że może spędzić trochę czasu z ojcem bo się i tak mało widujemy.
Nie jeżdżę na żadne konwenty survivalowe bo nie mam na to czasu, poza tym konwent robię sobie z córką i żoną na łonie przyrody. Nie zbieram hurtowo znajomych na FB i lajków na stronę. Robię to co lubię, nie po to żeby się komuś podobało.
Pozdrawiam wszystkich.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentuj, ale pamiętaj o zachowaniu kultury wypowiedzi.